Komentarze: 0
Początek pamiętam tak, że zostałem uratowany przed jakimś upadkiem, czy raczej spadnięciem ze skarpy, bardzo wysokiej, jakby z urwistego brzegu morza. Wydawało mi się, że ratowali mnie średni brat, mieszkający na ojcowiźnie. Zostałem uratowany przez podanie mi taśmy gumowej, dość długiej i mocnej kol. białego. Nie była to lina, jak Bangi, ale była płaska.
Działanie tej taśmy bardzo mi się spodobało. Po dosięgnięciu nogami gruntu poszedłem do tyłu rozciągając tą taśmę a jednocześnie przesuwając ręce do końca jej długości. Znalazłem się jakby nad brzegiem morza a przede mną w pewnej odległości opisywana wcześniej piaszczysta skarpa.
Gdy już naprężenie było maksymalne, to zostałem wyniesiony w powietrze i tak leciałem w stronę skarpy. Ten mój lot był w zupełnej odwrotności logicznej, gdyż im byłem bliżej punktu zamocowania taśmy (gdzieś pośrodku przestrzeni między skarpą w punktem startu), tym byłem wyżej. Swojego ciężaru nie czułem w tym sensie, że nie bolały mnie dłonie z wysiłku utrzymywania się w powietrzu. Jakbym nic nie ważył.
Gdy tak leciałem, to w końcu okazało się, że taśma miała miejsce zamocowania w najwyższym punkcie skarpy. Pod koniec lotu odbiłem się od piaszczystej ściany skarpy i znów opuściłem się na grunt. Postanowiłem bowiem powtórzyć ten przyjemny lot.
Powtórzyłem ten lot z wielką przyjemnością jeszcze najmniej dwa razy.
15.10.2008